Co to za filozofia, przebiec 400 metrów? Żadna – pomyślisz z pewnością. A co, jeśli te 400 metrów prowadzi na szczyt wielkiej skoczni narciarskiej i oznacza ekspresowe pokonanie wysokości 140 metrów? Wbiec tam, skąd skakali Stoch czy Małysz to więcej niż tylko wyzwanie…
Czytając relacje uczestników trudno mieć wątpliwości: udział w zawodach Red Bull 400 to walka z własnymi słabościami na wyjątkowo krótkim i pozornie śmiesznym dystansie. Bo o ile dystans jest krótki, o tyle trasa koszmarna. Wbiega się na nieużywane w sezonie letnim skocznie narciarskie, w dodatku czasami w miejscach o trudnym klimacie, choćby w palącym słońcu Kazachstanu.
Palące żywym ogniem płuca, potworny ból w udach, ciało odmawiające posłuszeństwa – to tylko niektóre opisy, których producent niezdrowych napojów zaczerpnął od uczestników, by umieścić w informacjach prasowych. W końcu austriacki koncern zamierza zagarnąć rynek sportów ekstremalnych, więc i ten ekstremalny bieg na 400 metrów budują z roku na rok z przytupem.
W tej chwili seria 400 to 17 zawodów i podział na dwie podstawowe kategorie: męską i żeńską. Modyfikacji na samych skoczniach jest niewiele i ograniczają się tylko do tego, by uczestnicy nie staczali się z przesadnie stromych podejść. Mamy więc rozłożone na igielicie liny umożliwiające chwyt i dalszą drogę czy małe stopnie na rozbiegu. Już przy nachyleniu 30 stopni człowiek musi biec na czworaka, a największe zbocza mają po 37 stopni.
Gdy serce uderza 200 razy na minutę, a mięśnie nie są w stanie otrzymać odpowiedniej dawki tlenu i kwas mlekowy uderza 20-krotnie silniej niż zwykle, trzeba czasami przejść do czołgania. Czy to rozsądne? Oczywiście, że nie…
Zdjęcia dzięki uprzejmości Red Bull Content Pool