Punkt szczytowy przygotowań do wyprawy zaplanowany był na mniej więcej 10 dni przed wyjazdem. Składał się na niego cykl obwodowy z maksymalnym ciężarem, angażujący mięśnie całego ciała oraz bieg na dystansie półmaratonu. Po tych dwóch treningach wiedziałem, że jestem gotowy na wysiłek, jaki mnie czekał. Pozostało kilka dni na wyciszenie, regenerację i ostatnie przygotowania. Wreszcie nastał ten dzień. Wtorek 22:00, lotnisko Chopina, wylatujemy do Tibilisi, a dalej samochodem przez granicę gruzińsko- rosyjską, kierujemy się do Terskola- wioski położonej u stóp króla Kaukazu – góry Elbrus. Nie ma już odwrotu…
Całą środę spędzamy w podróży z krótkimi przystankami na okazywanie paszportów, wiz i tłumaczenie dlaczego w ogóle jesteśmy w Rosji. Z czasem każda kolejna kontrola przestaje nas dziwić, a wzmożona biurokracja staje się normą. Do Terskola dojeżdżamy około godziny 18:00. Jest już trochę za późno na wyjście w góry, decydujemy się zatem na nocleg i odpoczynek w pobliskim hostelu. Jest to dobry krok ponieważ miasteczko Terskol znajduje się na wysokości nieco ponad 2200 m.n.p.m., co oznacza dla nas początek procesu aklimatyzacji i powolne przyzwyczajanie organizmu do wysokości i mniejszej ilości tlenu.
Celem na kolejny dzień jest dotarcie na wysokość około 4100 metrów i rozbicie obozu. Tak duża zmiana wysokości w ciągu kilku godzin może wywołać początkowe objawy choroby wysokościowej (ból głowy, nudności, osłabienie), co trochę nas niepokoi. Decydujemy się jednak zaryzykować i kierujemy swoje kroki do kolejki górskiej, która wywozi wspinaczy na wysokość około 3800 metrów. Takie rozwiązanie początkowo wydaje nam się dużym ułatwieniem, szybko jednak zmieniamy zdanie. Droga do lodowca, biegnąca pod linami kolejki, okazuje się mozolną ścieżką przez sypkie i brudne skały (Elbrus jest wygasłym wulkanem stąd charakterystyczna struktura skał). Co więcej, szlak co chwilę przecinają brunatne strumyki oraz sporych rozmiarów odłamki gruzu, będące pozostałościami po budowie kolejki, z której korzystamy. W tym momencie, po raz pierwszy dochodzimy do wniosku, że Rosjanie mają inne spojrzenie na ochronę przyrody oraz ingerencję w środowisko naturalne niż zachodnia Europa. Na całe szczęście, po kilku minutach jazdy pojawia się przed nami nasz cel – Elbrus, a konkretnie jego zachodni oraz wschodni wierzchołek. Ten charakterystyczny widok będzie nam towarzyszył przez najbliższych kilka dni. Szczyt zdaje się być na wyciągnięcie ręki, wiemy jednak, że dzieli nas od niego prawie dwa tysiące metrów w pionie.
Wysiadamy z kolejki na wysokości 3800 metrów. Niestety to, co zastajemy, jest nadal przygnębiające. Obok nas znajduje się ogromny budynek pełniący rolę restauracji, nieco ponad nami stoi kilka kontenerów służących za nocleg, a całość wygląda jak plac budowy. Pragniemy opuścić to miejsce jak najszybciej. Kierujemy się zatem na lodowiec, żeby podejść kilkaset metrów wyżej. Już po kilku krokach czujemy się zmęczeni. Nasze plecaki ważą około 25 kilogramów każdy, nachylenie stoku jest dosyć duże, a mokry od słońca śnieg utrudnia stawianie kroków. Z każdym kolejnym metrem wzwyż oddalamy się od ludzi, kontenerów i kolejki. Pojawiają się natomiast pojedyncze namioty innych ekip, które obrały sobie ten sam cel, co my. Wreszcie na wysokości 4100 metrów znajdujemy idealne miejsce na rozbicie obozu. Niewielkie spłaszczenie terenu przy zachodnim brzegu stoku będzie naszym domem przez najbliższe kilka dni. Nieopodal znajdujemy źródło z wodą wypływającą spod lodowca, możemy zatem zabierać się za rozbijanie obozu. Chwilę po tym jak kończymy obsypywać namioty śniegiem (zabezpieczenie przed silnym wiatrem), zaczynają zbierać się nad nami ciężkie chmury. Z tego, co czytaliśmy, prognozy na kilka najbliższych dni zapowiadały codziennie przejaśnienia do południa oraz burze i opady śniegu popołudniu. Wszystko zatem się zgadza. Wieczorem, gdy burza się uspokaja, podziwiając zachód słońca nad Kaukazem, opracowujemy strategię. Dwa kolejne dni poświęcimy na aklimatyzację, a w nocy z soboty na niedzielę zaatakujemy szczyt.
Pierwszy dzień aklimatyzacji zaczynamy jeszcze przed 6:00 rano. Wszystko po to, żeby podziwiać przepiękny wschód słońca. Poniżej nas rozpościera się białe morze chmur, z którego wystają pojedyncze szczyty Kaukazu, a pomiędzy nimi powoli unosi się ciepłe, pomarańczowe słońce. Widok zapiera dech w piersi! Po serii zdjęć i zachwytów wracamy do obozu na śniadanie i przygotowujemy plecaki na trekking. Na ten dzień zaplanowaliśmy podejście na wysokość co najmniej 4700 metrów, do tak zwanych Skał Pastuchowa. Znajdują się one tuż pod wschodnim, niższym wierzchołkiem Elbrusa. Podejście zajmuje nam 3 godziny, w trakcie których część z nas doświadcza pierwszych oznak choroby wysokogórskiej. Pojawia się ból głowy i duże zmęczenie. Na tej wysokości spędzamy około godziny, co ma przyzwyczaić organizm do warunków tu panujących. Podchodzimy jeszcze kilkadziesiąt metrów wyżej, tak żeby zrównać się z Mont Blanc (4810 metrów), który zdobyliśmy rok temu, po czym schodzimy do obozu. Następny dzień spędzamy przy namiotach, regenerując organizm i zbierając siły na nocny atak na szczyt. Pakujemy plecaki (kilka batonów węglowodanowych, 3 litry płynów, zapasowa odzież w razie załamania pogody) i przygotowujemy sprzęt tak, aby w środku nocy wszystko było już gotowe. Nastawiamy budzik na północ i wchodzimy do śpiworów, żeby złapać przynajmniej trzy, cztery godziny snu.
O północy z krótkiego snu wyrywa nas budzik oraz smagane wiatrem ściany namiotu. Szybko orientujemy się, że na zewnątrz szaleje kolejna burza śnieżna. W takich warunkach atak nie jest możliwy. Przekładamy budzik na później i idziemy dalej spać. O 2:00 w nocy burza ustaje, niestety wyjście na szczyt nadal jest niemożliwe ze względu na gęstą i niebezpieczną na lodowcu mgłę. Dopiero za godzinę widoczność nieco się poprawia, a dookoła pojawiają się pierwsze latarki świadczące, że inne ekipy również decydują się na atak. Jest 4:00 rano, zaczynamy wędrówkę ku górze…
Przed 7:00 docieramy do punktu, gdzie byliśmy przed dwoma dniami. Słońce powoli ogrzewa nasze przemrożone dłonie i stopy, które ucierpiały podczas pierwszych godzin nocnego podejścia. Dalszą drogę znamy tylko z opisów. Przed nami długi trawers wzdłuż wschodniego wierzchołka. To, co z dołu wydawało się przyjemnym spacerem okazuje się wąską ścieżką wytyczoną na stromym stoku, gdzie chwila nieuwagi może zakończyć się zjazdem po nieprzyjaznym, naszpikowanym szczelinami zboczu. Pojawiają się pierwsze oznaki zmęczenia spowodowane dużą wysokością. Organizm domaga się przerw. W tej sytuacji idealnie sprawdza się znany w środowisku górskim sposób liczenia kroków. Po sześćdziesięciu krokach zatrzymuję się i chwilę odpoczywam, po czym znowu ruszam do przodu. Każdy krok synchronizuję z oddechem. Lewa noga – wdech nosem, prawa noga – wydech ustami. Przypominam sobie mojego trenera i jego lekcje oddychania przeponą. Zaczynam tak oddychać, co daje niesamowite rezultaty. Uregulowany, głęboki oddech, dostarcza mi znacznie więcej tlenu, a co za tym idzie, mam więcej siły na kolejne ruchy. W tym trybie dochodzimy do przełęczy między wierzchołkami znajdującej się na wysokości około 5300 metrów. Na prawo od nas znajduje się wschodni szczyt, a na lewo zachodni – nasz cel. Oddziela nas od niego strome podejście, na którym jestem zmuszony do redukcji liczby kroków do czterdziestu. Wysokość robi swoje, jesteśmy coraz bardziej zmęczeni. Przypominam sobie wszystkie odbyte treningi na siłowni oraz biegi w Beskidzie Żywieckim i w Falenicy pod Warszawą. To właśnie po to były te przygotowania, dla tej chwili i tego wyzwania. Odnajduje w sobie nowe siły. Wreszcie naszym oczom ukazuje się punkt kulminacyjny. Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów. Resztką sił zmuszam organizm do każdego kolejnego kroku, by wreszcie stanąć na szczycie.
Jest godzina 12:00 z minutami, niedziela 31 lipca 2016 roku. Jesteśmy na najwyższym punkcie w górach Kaukaz, a dla niektórych nawet i w Europie. Trudno opisać, co czujemy. Na pewno radość, euforię, jesteśmy szczęśliwi i dumni. Chwilo trwaj! Znajdujemy się ponad chmurami, uśmiech nie schodzi nam z twarzy, robimy sobie zdjęcia, żartujemy, gratulujemy sobie nawzajem i cieszymy się tym momentem. Duża wysokość jednak nie każdemu z nas sprzyja. Po około 15 minutach pojawiają się ponownie bóle głowy i nudności. Musimy obniżyć wysokość. Rozpoczynamy zejście równie męczące i wymagające jak i wyjście. Droga do obozu zajmuje nam 4 godziny. Doświadczamy załamania pogody, ze słonecznej aury przechodzimy bardzo szybko w padający śnieg, a następnie w burzę śnieżną. Wreszcie, skrajnie zmęczeni, dochodzimy do namiotów. Osłabieni, ale bardzo szczęśliwi, zmuszamy się do zjedzenia czegoś bardziej treściwego i kalorycznego, po czym szybko udajemy się do śpiworów. Elbrus jest zdobyty, z czystym sumieniem możemy go opuścić, co też planujemy na kolejny dzień.
Nasza wyprawa zakończyła się sukcesem. Zdobyliśmy Elbrus. Złożyło się na to wiele czynników. Jednym z nich na pewno było odpowiednie przygotowanie fizyczne, ale równie ważne było to co, co siedziało nam w głowach. Każdy z nas samotnie pewnie by tego nie dokonał, razem jednak, wspierając się nawzajem i działając zespołowo, było to możliwe. Wyszliśmy poza strefę komfortu, pokonaliśmy kolejną barierę i ustanowiliśmy nowy rekord – 5642 metry nad poziomem morza. Chwilę odpoczniemy i zaczniemy przygotowania do kolejnej ekspedycji.
Na koniec pragniemy podziękować naszym sponsorom oraz patronom medialnym. Dziękujemy FIT Magazynowi za objęcie wyprawy patronatem oraz przedstawienie naszych przygotowań i zmagań na łamach gazety. Ogromne podziękowania dla naszego rodzinnego miasta Żywiec za zakup namiotu na wyprawę. Żywiecczyzna – miejsce, które gwarantuje idealne warunki do treningu górskiego, wypoczynku i relaksu, towarzyszyła nam na każdym kroku. Jesteśmy niezmiernie dumni, że mogliśmy reprezentować naszą lokalną Ojczyznę w odległej Rosji. Wreszcie, dziękujemy serdecznie firmie Yeti za najwyższej jakości śpiwory puchowe. Przy minusowych temperaturach nie była nam straszna żadna noc. W waszych śpiworach czuliśmy się jak w najwygodniejszym łóżku. Ta wyprawa na zawsze pozostanie w naszej pamięci!
Do zobaczenia podczas kolejnej ekspedycji!
Tomasz Hajdas
Fot. Archiwum autora
OD REDAKCJI
FIT Magazyn serdecznie gratuluje ekipie Tomka Hajdasa i trzyma kciuki za kolejne wyprawy! Z przyjemnością będziemy im patronować na każdym etapie!